O Kubie krążą legendy i zweryfikować je mogą tylko Ci, którzy na własnej skórze doświadczą karaibskiego klimatu. Jeśli chcecie dowiedzieć się jak Kuba wygląda naprawdę, rozwiać swoje wątpliwości czy poznać subiektywną relację oczami Agnieszki Marczak, to koniecznie musicie przeczytać cykl wpisów jej autorstwa.
Wielkie oczekiwania, wielkie przygotowania
Nigdy nie byłam tak daleko od domu, nigdy też nie byłam tak blisko zwrotnika. Z tego powodu wycieczka (bo niestety dwutygodniowego wyjazdu nie można nazwać podróżą) na Kubę miała dla mnie charakter inicjacyjny – w końcu miejsca, które znam z atlasu i Internetu przestaną dla mnie być tylko punktami na mapie. Z tego powodu cała wyprawa była poprzedzona wydłużonym okresem przygotowawczym polegającym na czytaniu blogów podróżniczych i przede wszystkim książek. Wszystko doprawione moją wyobraźnią musiałam skonfrontować z kubańską rzeczywistością. Bo w gruncie rzeczy na czym innym polega podróżowanie jak nie na konfrontacji?
Przeczytałam m.in. Listy hawańskie Tadeusza Brezy, Diabeł umiera w Hawanie Macieja Stasińskiego, Królową Karaibów Klementyny Suchanow – wszystkie zanurzone w mówieniu o muszkieterach rewolucji i fenomenie szczęśliwych ludzi żyjących w reżimie. Są jednak napisane w różnym tonie, z innym nastawieniem. Książki i blogi pogłębiły moje wyobrażenie o Kubie jako kraju pełnym dwoistości – łącznie z tamtejszą walutą, ale o tym później.
Listy hawańskie były napisane tuż po rewolucji, w 1961 roku, i w jakiś sposób nastawiły mnie do Fidela Castro pozytywnie (nie mówcie o tym nikomu!) – jako człowieka, który przecież chciał dobrze. Tak, łatwo poddałam się komunistycznemu językowi, w jakim przecież żył Breza. Ale cóż – nawet Szymborska na początku wierzyła w komunizm. Stasiński już z tytułu nie dał nikomu żadnej szansy na usprawiedliwienie. Co innego Suchanow, która psychoanalizując biografie czterech muszkieterów: Castro, Che Guevary, Camilo Cienfuegos i Hubera Matosa, przeplata je z korespondencją pomiędzy Gombrowiczem a Virgiliem Pińerą – mało znanym kubańskim poetą. Znany za to jest Jesus DÍaz, mieszkający na emigracji prozaik, który swoją książką Opowiedz mi o Kubie pobudził moją wyobraźnię najbardziej. DÍaz porusza problem nielegalnych imigrantów i Kubańczyków starających się o azyl w Stanach. Ale też tych, którzy podczas często wykańczającej przeprawy do Miami, zaczynają zastanawiać się czy nie zawrócić do ojczyzny. W swojej własnej rodzinie słyszałam o znajomych Kubańczykach mieszkających w Polsce, którzy od kilkunastu lat nie widzieli swoich rodziców.
Kapitalizm na Kubie?
Trudno powiedzieć czy USA to wciąż kraj „szczęśliwości”. Na Kubę kapitalizm wchodzi wielkimi krokami – widać to na każdym domowym progu i na ulicznym rogu. Wszędzie, a zwłaszcza w dużych miastach, Kubańczycy chcą ci coś sprzedać, gdzieś cię zaprowadzić, np. na imprezę, i żądają za to zapłaty. Impreza potem okazuje się kompletnym niewypałem, nie ma tam bawiących się Kubańczyków, tylko kilku pijanych Brytyjczyków. Można się poczuć jak w Krakowie. Poza tym w Hawanie (i prawie w każdym dużym mieście) znajduje się pomnik najważniejszego kubańskiego poety i bohatera narodowego – José Martíego.
Jego nazwiskiem zostało też nazwane międzynarodowe lotnisko w Hawanie, na którym wylądowaliśmy. Wyjście z lotniska poszło bardzo sprawnie – była tylko kontrola paszportowa i trzeba było wypełnić ankietę z różnymi pytaniami, ale nikt tam nie sprawdzał, czy ktoś pisze prawdę albo czy wszystko wypełnił. Właściwie to nie wiem, po co to było. Wcześniej w internecie wyczytałam, że należy po przylocie deklarować wszystkie elektroniczne przedmioty – to też nie miało miejsca.
Kuba jest droga, drodzy państwo.
Po wyjściu z lotniska po lewej stronie znajduje się kantor, w którym wymieniliśmy pieniądze, by mieć na taksówkę i pierwszy nocleg. Na Kubie funkcjonują dwie waluty: peso kubańskie CUP (peso nacionale) i peso wymienialne CUC (peso convertible). W naszym języku, wymyślonym na potrzeby wycieczki, funkcjonują jako pesoski i cucki. W pierwszej walucie Kubańczycy mają wypłacaną wypłatę i za nią mogą robić zakupy – głównie w sklepach, gdzie przede wszystkim jest żywność sprzedawana na kartki. Druga waluta jest przeznaczona dla turystów, choć Kubańczycy też mogą jej używać. Peso wymienialne to mniej więcej 1:1 z euro. Rzadko udawało nam się zjeść obiad za mniej niż 10 CUC. Restauracje nie przyjmują CUP – Kubańczykom bardziej opłaca się zarabiać na turystach w peso wymienialnym. Przez wysokie ceny czułam się jakbym była na wakacjach co najmniej w Paryżu. Kuba jest droga, drodzy państwo. Kubańczycy wiedzą jak kombinować i jak zarobić. Nie ma co ich za to winić.
Miejscowi mogą kupować za CUC odzież, meble, elektronikę itd. Turyści też czasem płacą w CUP. Można za nie kupić owoce na ulicy ze straganów na kółkach i hamburgery (które są szynką w pszennej bułce). Przykładowo w Trynidadzie kupiliśmy kawałki pizzy za mniej więcej 40 groszy, ale było to daleko od centrum. W centrach, gdzie jest dużo turystów, sprzedawcy nie chcą przyjmować lokalnej waluty, bo wiedzą, że bardziej im się opłaca zarobek w CUC. Stąd litr butelkowanej wody na straganie kosztuje od 1,5 do 2 peso wymienialnego. W Trynidadzie starsza kobieta siedząca na progu domu, po tym, jak zawołaliśmy do niej „Hola!” (tu ludzie pozdrawiają się nawet z nieznajomymi), machnięciem ręki chciała pokazać, byśmy podeszli. Z kieszeni obszernej sukienki (takiej, jaką można zobaczyć u kubańskich staruszek w internecie) wyciągnęła garść różnych moment i zapytała się skąd pochodzimy. Na odpowiedź „Polonia” powiedziała, byśmy wskazali polską monetę. W całym skupisku różnych walut zobaczyliśmy 10 groszy. Na nic się zdały tłumaczenia, że za to nic się nie da kupić – i tak chciała nam 10 groszy sprzedać za 4 euro. Dobrze, że nie był to dzień na początku podróży, wtedy niedouczeni praw kubańskiej ulicy, pewnie kupilibyśmy to 4 euro.
Agnieszka Marczak
cdn.
fot. Agnieszka Marczak