„Rum i cygara sprawiają, że w jednej chwili jesteś piratem, a w drugiej dyktatorem” – to nie słowa Churchilla, tylko mojego kolegi. Na Kubie nie sposób się nie zastanawiać, jak to się dzieje, że ludzie nie są w stanie pokonać reżimu, w jakim żyją. Mają zapewnioną opiekę zdrowotną, edukację, kilkanaście jajek na miesiąc… Dlaczego im to wystarcza? Wiadomo, że są tacy, którym to nie pasuje, ale oni albo wyjechali, albo siedzą w więzieniu, albo cicho. Druga sprawa dotyczy samej władzy. Jak to się dzieje, że czujesz, że robisz coś dobrego, pomagasz ludziom (tak jak zrobili to „czterej muszkieterowie”), a potem stajesz się dyktatorem?
Nie wiemy co jada Fidel. Ale wiemy, co jedzą piraci, którzy na Kubie pozostali.
Nie byliśmy wychowywani w PRL-u, więc z ciekawością wchodziliśmy do sklepów z żywnością na kartki. Na półkach podstawowe produkty, m.in. jajka, ryż, i pustka. W lokalnych sklepach mięsnych mięsiwa wisiały na hakach otoczonych muchami i nie wiadomo czy czymś jeszcze. W sumie nie jestem pewna, czy Kubańczycy jedzą dużo mięsa, czy jedzą je w ogóle. Z pewnością natomiast jedzą jajka. Jajka są wszędzie. Następne zjem chyba kolejnej Wielkanocy.
Ponieważ w każdej casie zamawialiśmy również śniadanie, mogliśmy zobaczyć, co się je w danym regionie. Okazało się, że nie za bardzo, bo wszędzie je się tak samo. A je się jajka w każdej postaci: sadzone, jajecznicę, omlety (tu zwane tortilla)… Oprócz jaj na śniadanie podawane są owoce: banany (które na Kubie są przepyszne i istnieją różne ich rodzaje), papaja (zwana tu fruta bomba, bo sama papaja oznacza kobiece narządy rozrodcze), mango (mango to też piękne kobiety), ananasy oraz gujawa (nierozcięta wygląda jak pigwa). Do picia podana jest kawa – na jej smak absolutnie nie da się narzekać – do niej ciepłe mleko i sok. Poza tym na stole jest miód, masło, pszenny chleb, keczup i musztarda. W jednym miejscu dostaliśmy pyszne placuszki, jakby racuchy. Wędliny czy sera nigdzie nie było, chyba że w „hamburgerach” czy w „pizzy”.
Z obiadami było różnie. Zawsze jedliśmy w restauracjach, w których nie było miejscowych, nie dlatego że nie chcieliśmy ich spotkać, ale dlatego że ich po prostu na to nie stać. Do wyboru są różne restauracje, również z jedzeniem międzynarodowym. Tradycyjnie na Kubie je się ryż z czarną fasolą, smażone banany i ryby. Głównie jedliśmy owoce morza – przede wszystkim krewetki. Zupełnie nie smakowała nam langusta. Za pierwszym razem, gdy jej spróbowaliśmy, stwierdziliśmy, że może jest źle przyrządzona. Za kolejnymi próbami pozbawiliśmy się złudzeń. Natomiast kraby na Kubie są bardzo smaczne.
W Playa Larga próbowaliśmy pasty z krabów, która podbiła nasze serca. W ogóle krabów na Kubie jest bardzo dużo – widać je na plażach i na drogach. Jeżdżąc po okolicznych plażach widzieliśmy przy drogach ludzi, którzy do wielkich worów zbierali kraby. W Playa Larga odwiedziliśmy również farmę krokodyli, gdzie jest ich naprawdę dużo i za 1 CUC można je nakarmić, co jest nie lada wyzwaniem. Krokodyle są silne i kiedy złapią przynętę z wędki, mogą nawet przewrócić wędkarza. W jednej z restauracji próbowaliśmy mięsa z krokodyla, który w smaku był przeciętny, o ile o krokodylach w ogóle można mówić w kategoriach przeciętności.
Napitki, godne Jacka Sparrowa
Mojito na Kubie jest pyszne, choć trzeba przyznać, że nie wszędzie smakuje tak samo. Wszystko zależy od proporcji stałych składników, a te są nieco inne niż sobie to wyobrażaliśmy w Polsce. Kubańczycy rozdrabniają jasny cukier, dodają do niego wcześniej zrobiony sok z limonki, biały rum, lód oraz roślinę, która nie jest miętą. To yerba buena, która w Europie raczej nie rośnie, ale przez to, że jest podobna do mięty, jest u nas nią zastępowana. Yerba buena czasem rośnie na grządkach przy kubańskich barach. Wszędzie też sprzedawana jest bezalkoholowa wersja drinków. Trudno jednak spotkać bezalkoholową wersję cuba libre, kiedy składa się na niego jedynie rum z lodem, limonką i colą. Na Kubie coca-cola jest droga, więc jest tam produkowany lokalny zamiennik, coś w stylu naszej polo cockty. W knajpach, w których bywał Hemingway, mojito i cuba libre leją się strumieniami, barmani nie mają chwili, by podrapać się po nosie. Choć zwykle za rumem nie przepadam, to Kuba w jakiś nieznany mi sposób zmieniła smaki: zamiast ulubionego piwa, ciągle piliśmy narodowy trunek Kubańczyków. Na Kubie jest jakoś inaczej – można się wyluzować patrząc na tych wszystkich wyluzowanych ludzi. Może oni mają wszystko w nosie? Nie wiem. Sprawy zapewne są bardziej skomplikowane.
Oprócz rumu, na Kubie istnieją inne trunki narodowe. Są to, oprócz mojito i cuba libra, też: daiqiuri i canchánchara, którą próbowaliśmy w Trynidadzie. Składa się na nią rum i świeżo wyciśnięty sok z cytryny oraz miód, oczywiście w odpowiednich proporcjach. Tradycyjnie jest podawana w naczyniach z tykwy.
Luz i spontaniczność, to wyróżnia Kubańczyków
W barach nigdy nie widzieliśmy zwykłych Kubańczyków, oprócz barmanów i muzyków. Ci ostatni są w każdej knajpie i prawie w każdej restauracji. Swoją muzyką wprowadzają w niesamowity klimat. Tu też widać już palec kapitalizmu – muzycy chcieliby grać swoją muzykę, ale w każdym występie muszą zagrać choćby kilka utworów Buena Vista Social Club, by turyści hojnie rzucili do kapelusza.
Kilkakrotnie widzieliśmy Kubańczyków robiących imprezę we własnym gronie… w morzu. Śpiewając, śmiejąc się, pili rum prosto z butelki. Można pozazdrościć im luzu i spontaniczności. Nie wiadomo, jak długo jeszcze nie będzie można wejść w ich grono. Tak samo jak nie wiem, kiedy to, co tu napisałam będzie aktualne.
Agnieszka Marczak